12-10-2010 14:04
Serwis Randkowy, Niepełnosprawni: Miarą człowieka jest to jak on żyje, jak nastawiony jest do świata i innych ludzi.
Wysoki, szczupły, z brodą a la Hemingway: wszyscy w Przemyślu znają tę sylwetkę. 77-letni Stanisław Marko od dzieciństwa nie ma lewej ręki, dziewięć lat temu przeszedł ciężki zawał, a nieco później wylew, którego następstwem był paraliż prawej strony ciała.
Pan Stanisław wciąż działa z taką aktywnością, jakby tylko od niego zależało uzdrowienie całego świata - a już na pewno ukochanego Przemyśla. 3 maja 2007 roku mieszkańcy rodzinnego miasta wybrali go na Przemyślanina Roku w kategorii „Działalność społeczna i charytatywna".
Gdy Marko przychodzi do Zarządu Komunikacji Miejskiej, Dyrekcji PKP albo Urzędu Miasta, gdzie domaga się rozmowy z inżynierami budowy dróg - wielu urzędnikom trzęsą się ręce ze zdenerwowania. Wszyscy wiedzą, że „ten okropny Marko" jest kłótliwy i roszczeniowy. Ale przecież nie interweniuje we własnej sprawie.
Czy nie tak było z przystankiem autobusowym przy ul. Słowackiego, przy krzyżówce? Podczas przebudowy drogi, przystanek został umieszczony w niebezpiecznym miejscu. Marko uznał, że należy przenieść go kilkadziesiąt metrów dalej. Pierwszy urzędnik stwierdził: „To nic moja sprawa". Drugi: „A kim pan jest, żeby uczyć inżynierów?". Podczas trzeciej rozmowy, z ich szefem, Marko poszedł na całość:
- Jeśli w tym miejscu ktoś zginie, pan będzie za to odpowiedzialny. I uprzedzam, że ta rozmowa jest nagrywana!
Kilka tygodni później robotnicy przestawili przystanek na właściwe miejsce.
W podobny sposób Marko „prosił" o wymianę plastikowych koszy na śmieci na blaszane, niepalne. O likwidację małych, osiedlowych kotłowni zanieczyszczających powietrze w mieście. O wydrukowanie na odwrocie biletów autobusowych panoramy miasta, z której 1000-letni Przemyśl słynie w całej Polsce. O zasłonięcie pnącą roślinnością zachodniej ściany hotelu Gromada, bo szpeci widok na Starówkę. O zainstalowanie progów na jezdni przed przejściami dla pieszych, aby zmuszały kierowców do zmniejszenia szybkości. O sfinansowanie przez miasto budowy pomnika Dobrego Wojaka Szwejka, który w Przemyślu o mało nie trafił do więzienia. O wybudowanie bezpiecznej kładki dla pieszych na moście kolejowym, na którym były już ofiary śmiertelne. O odkopanie przejścia pod torami kolejowymi przy ul. Staszica, zasypanego jeszcze podczas okupacji niemieckiej. O nadanie szpitalowi w Przeworsku imienia dr. Henryka Jankowskiego. I tak dalej...
Tylko w ciągu ostatnich 10 lat Stanisław Marko zgłosił kilkadziesiąt takich „inicjatyw obywatelskich". A potem chodził z każdą po urzędach, przypominał, ponaglał... Na pytanie, skąd czerpie siły do tak intensywnej działalności, odpowiada: - Każdy chce zostawić po sobie ślad.
Koleje losu
Urodził się w Przemyślu, dziewięć lat przed wybuchem wojny. Po wkroczeniu wojsk radzieckich do miasta, wraz z rodzicami uciekał przed deportacją na Syberię. W 1942 roku, już pod okupacją niemiecką, w mieście zapanował głód. Ale ryby w Sanie były za darmo. 12-letni Staszek rozbrajał z kolegami miny, a z wyjętego trotylu budował petardy do głuszenia ryb. Jedna z petard wybuchła mu w ręku. Z pękniętym bębenkiem, urwaną lewą dłonią i poszarpanym bokiem przeszedł pieszo przez San, a potem jeszcze kilkaset metrów do tylnej bramy szpitala. Gdy pociągnął za uchwyt od dzwonka sygnałowego, stracił przytomność...
Po wojnie rodzina Marko szukała możliwości osiedlenia się na Ziemiach Odzyskanych. Stanisław rozpoczął studia na Politechnice Wrocławskiej i dzięki temu brał udział w spotkaniu z Pablem Picassem, który przyjechał do Wrocławia na Kongres Obrońców Pokoju.
W połowie lat 50. Stanisław Marko wrócił do Przemyśla i rozpoczął pracę w Przemyskiej Wytwórni Win. Aż do emerytury był tam urzędnikiem w dziale zaopatrzenia i zbytu, ale ledwo wytrzymywał osiem godzin za biurkiem. Wrodzona potrzeba ruchu sprawiła, że zaczął intensywniej uprawiać sport. Zimą biegał na nartach i wygrywał w tej konkurencji z góralami. Latem uprawiał biegi, tenis, pływanie, brał udział w rajdach motocyklowych.
W 1962 roku założył rodzinę. Jego przyszła żona, Irena z Czekanowskich, była 10 lat młodsza. Długo się wahała, czy wiązać się z człowiekiem, którego wciąż nosi po świecie. Miłość pokonała jednak wszelkie przeszkody. Wzięli ślub i niebawem doczekali się córki. Została nauczycielką i oczywiście pracuje w Przemyślu.
Amerykański sen
Dopiero po przejściu na emeryturę Stanisław Marko zaczął realizować swoje marzenia z młodości, na przykład podróż do USA. Nie było trudne do spełnienia. W Ameryce mieszka jego chrześniak Tomek Graboski, który w San Francisco robił doktorat z filozofii. Marko marzył o wizycie u Czesława Miłosza, mieszkającego wtedy po drugiej stronie Zatoki, w Berkeley. Samochodem dojechali w 15 minut. Stanisław Marko miał ze sobą wycinki z gazet na temat Miłosza, przez co polski noblista podczas spotkania wziął go za... dziennikarza. Opowiadał o swoim stosunku do życia, o trudnych doświadczeniach emigranta, o tym, że Polska z jego wspomnień, do jakiej chciałby wrócić, już nie istnieje. Do dziś Stanisław Marko bardzo żałuje, że nie robił notatek. Każda polska gazeta wydrukowałaby taki wywiad. Na pamiątkę ma tomik wierszy poety z odręczną dedykacją.
W drodze z Berkeley postanowił, że nie wróci na noc do kuzyna, tylko przeżyje kolejną intrygującą przygodę.
- Przez dwa dni będę żył jak tutejsi bezdomni - oznajmił.
Pierwszą noc spędził w kontenerze z kartonami. Było chłodno. Rano zaczął szukać miejsca, gdzie mógłby się umyć i ogolić.
- Doszedłem do ulicy, na której byty same wieżowce - opowiada Marko - Wszędzie kontrole, strażnicy, ochrona. Ale w jednym wieżowcu strażników nie było. Bardzo uprzejmy portier zawiózł mnie windą na 21. piętro. Widok na zatokę aż zapierał dech. Umyty i ogolony zjechałem na dół. W pobliskim parku zobaczyłem gimnastykujących się ludzi.
Podszedł bliżej i stwierdził, że to sami Chińczycy Poruszali się w zwolnionym tempie, jak roboty.
- Niesamowity widok. Szedłem dalej, a nagle ktoś zastąpił mi drogę i wskazał obiekt podobny do stołówki. W środku otrzymałem herbatę (do wyboru była kawa) oraz pokaźną porcję ciasta z kremem - prosto z pieca.
Zjadł, wypił, a gdy chciał zapłacić, okazało się, że wszystko jest za darmo, bo to lokal dla bezdomnych.
- Przy wyjściu, z ogromnej sterty odzieży leżącej na ladzie, wybrałem sobie lekką koszulkę i bardzo porządny plecak. Do dziś go używam. Obok był drugi stół, z żywnością. Konserwy mięsne, owoce w puszkach, napoje - wszystko za darmo.
Włożył jedzenie do plecaka i wyszedł na ulicę.
- W Union City natrafiłem na polski kościół. Po mszy Polacy z „solidarnościowej" emigracji handlowali polską żywnością, ale niczego nie potrzebowałem.
Tak minął dzień.
- Wieczorem zacząłem szukać miejsca na drugi nocleg. Szedłem ulicą, przy której numery domów przekraczały tysiąc. Miała chyba kilkanaście kilometrów. Wszystkie posesje były ogrodzone. Wkoło ani jednej ławki, ani kawałka trawy. Nagle zobaczyłem przed jakimś domem zwinięty dywan. Bytem już zmęczony, więc nie szukałem dalej, tylko zawinąłem się w ten dywan i zasnąłem. W nocy spadł deszcz i rulon zaczął podmakać, więc przewinąłem się jak wąż na drugą stronę i spałem dalej. Tak doczekałem rana. Gdy następnego dnia wróciłem do Tomka, aż złapał się za głowę. „Przez 10 lat nie miałem tylu przygód co ty przez dwa dni" - powiedział.
Tratwa na Wiśle
Dwa lata później Stanisław Marko przeżył - w przenośni i dosłownie - największą przygodę swego życia. Pewnego dnia zobaczył w Kozienicach, nad brzegiem Wisły, kilku chłopców z zazdrością patrzących na kajaki przygotowywane przez turystów do drogi.
- Chcecie popłynąć w wielki rejs?- zapytał. - Niech każdy z was przyniesie jutro po dziesięć plastikowych butelek.
Chłopcy nie zawiedli: następnego dnia nad brzegiem piętrzył się stos plastiku. Marko wykombinował trzy deski, kilkanaście metrów mocnego sznurka, kawałek starej sklejki - i po paru godzinach mała tratwa była gotowa. Chłopcy byli zachwyceni.
Po powrocie do Przemyśla „butelkowa" tratwa wciąż zaprzątała jego myśli. Zrozumiał, że on również chce odbyć na takiej tratwie wielki rejs. Sanem do Wisły, Wisłą do Gdańska.
Przez całą zimę zbierał plastikowe 1,5-litrowe butelki po napojach typu PET, oraz gromadził niezbędne podczas wyprawy przedmioty: akumulator, kuchenkę turystyczną, bosak, wiosła, namiot, zapasy żywności... W sumie kilkadziesiąt pozycji. Wiosną 1998 roku Marko przystąpił do budowy tratwy. Nie było to proste. Na przykład: w jaki sposób napełnić butelkę powietrzem pod ciśnieniem? Albo jak jedną ręką naciągnąć i związać dwa kawałki liny?
- Miałem dość czasu przez całe życie - mówi z uśmiechem Marko - aby opracować własne patenty.
16. czerwca wyruszył w swój wielki rejs. Na brzegu Sanu żegnało go kilkanaście osób: żona, córka, dziennikarze z Radia Rzeszów i z dziennika „Super Nowości", szachiści z Miejskiego Domu Kultury, niepełnosprawni sportowcy z klubu sportowego „Start" oraz chłopcy z osiedla, którzy z całego miasta znosili w umówione miejsce plastikowe butelki. Tratwa miała 2x3 m i unosiła się na wodzie jak piórko. Każdy podmuch miotał nią po powierzchni wody jak kawałkiem styropianu. Była za lekka. Ale tego nie można było przewidzieć.
Rejs trwał 14 dni, z dwutygodniową przerwą w Kozienicach, którą Marko wykorzystał na udział w turnieju szachowym. Podczas rejsu „Kapitan Marko" prowadził dziennik pokładowy, przedrukowany później w 16 odcinkach przez przemyskie „Super Nowości". Każdy dzień był jak wielka przygoda. Za Radymnem tratwa bez problemu pokonała spienione progi na Sanie. Pod Jarosławiem trzech wyrostków obrzuciło ją kamieniami. Koło Opoczna, już na Wiśle, z ogromnego wysypiska śmieci odpadki spadały wprost do rzeki. Niedaleko Stalowej Woli żołnierze próbowali odholować tratwę na środek nurtu i rozerwali ją. Pod Kozienicami gałęzie nadbrzeżnych krzaków zrzuciły z pokładu garnek ze śniadaniem. W Górze Kalwarii podczas holowania tratwa wywróciła się. Utonęły konserwy, akumulator, narzędzia, odzież. Ale ludzie, u których Stanisław Marko zatrzymał się na noc, podarowali mu ubranie i buty, oraz zaopatrzyli w żywność.
Tuż przed Warszawą, gdy widać już było jej wieżowce, żeglarz poczuł ból pod sercem, jakby ktoś wepchnął mu w to miejsce kij. Po kilku minutach ból przeszedł. Niebawem wrócił, jeszcze mocniejszy. I znowu odpuściło. Za trzecim razem Marko mógł tylko zwinąć się w kłębek. Leżał nieruchomo, a tratwa płynęła...
W Warszawie, koło Mostu Poniatowskiego, krzyknął do wędkarzy, żeby wezwali pogotowie. Ktoś wskoczył do wody i przyciągnął tratwę do brzegu. Godzinę później nieprzytomny Marko znajdował się już pod opieką lekarzy z Kliniki Kardiologicznej Szpitala Grochowskiego. Był reanimowany. Gdy odzyskał przytomność, młoda lekarka zadawała mu różne dziwne pytania.
-Ja się śmierci nie boję - powiedział jej. - Śmierć to dla mnie kolejna przygoda.
Po dwóch tygodniach wyszedł ze szpitala i dał ogłoszenie w prasie, że poszukuje odważnych, którzy chcieliby kontynuować jego rejs. Spośród kilku kandydatów Stanisław Marko wybrał byłego posła ze Stalowej Woli, niepełnosprawnego Kazimierza Rostka (po chorobie Heinego i Medina) oraz Józefa Ponczka, rzeźbiarza ludowego z Janowa Lubelskiego. Tratwa okazała się niezniszczalna. W ciągu dwóch tygodni dopłynęła bez problemu do Gdańska, a na nabrzeżu Motławy witały ją tłumy turystów. Prezydent Gdańska wręczvł bu żeglarzom pamiątkowe plakietki oraz dyplomy.
Cenna jest każda chwila...
Od czasu tamtego rejsu Stanisław Marko żyje tak, jakby kolejny dzień był podarunkiem od Opatrzności. W sanatoriach spotyka się z młodzieżą. Opowiada uczniom najciekawsze fragmenty swojego życia: o spotkaniu w 1948 roku z Picassem podczas wrocławskiego Kongresu Obrońców Pokoju. O rozmowach z Czesławem Miłoszem w Berkeley. O ogólnopolskiej pielgrzymce osób niepełnosprawnych do Lourdes w 2003 roku. O zawodach pływających dziwadeł, organizowanych co roku latem w Augustowie. O podobnych zawodach zimowych „Ślizg na Bele Czym", w których także startuje.
Ile już było takich spotkań? Pewnie kilkadziesiąt. Najchętniej jednak Stanisław Marko jeździ do Buska Zdroju, by w Sanatorium „Na Górce" spotkać się z niepełnosprawną młodzieżą na turnusach rehabilitacyjnych. Niektórzy spędzają w tym sanatorium wiele miesięcy. „Kapitan Marko" przekonuje, że każdy, niezależnie od stopnia niepełnosprawności, może realizować się w życiu i pragnąć wielkiej przygody. Na przekór przeciwnościom stawać do walki z własnymi ograniczeniami. Podczas każdego z takich spotkań Stanisław Marko cytuje ulubioną sentencję: „Zycie jest okazją - wykorzystaj ją". Ciekawe, czy ktoś mu już powiedział, że po każdej rozmowie z nim czuje się mocniejszy?
Autor: Emilia
Zdjęcia: S. Słomiński
Źródło: www.niepelnosprawni.pl